Celeste usłyszała budzik dopiero za trzecim razem. Zaklęła pod nosem i nadludzkim wysiłkiem zwlekła się z łóżka.
Spała niecałe cztery godziny, bo organizowanie noclegu dla przyjezdnych gości
zakończyło się już po drugiej w nocy. Czuła się zmęczona, obolała, brzydka,
stara i przede wszystkim niewyspana. Ale oto nadszedł wielki dzień Natalii. I
wszystko inne powinno zejść na dalszy plan.
Wzięła szybki prysznic - początkowo
gorący, a po chwili chłodny, żeby jakoś się orzeźwić. Podziałało,
prawdopodobnie tylko chwilowo, ale dobre i tyle. Ubrała się i zeszła na dół.
Zapowiadało się jeszcze kilka pracowitych godzin, ale okazało się, że chyba
wstała jako pierwsza w całym domu. Bardzo dobrze. Włączyła radio i usiadła przy
kuchennym stole z filiżanką mocnej kawy. Kartka z tym, co trzeba było jeszcze
zrobić do godziny trzeciej po południu wisiała na lodówce, przypięta magnesem,
ale Celeste miała wrażenie, że wszystko to wyryło się jej w głowie już na
pamięć. Większość obracała się oczywiście wokół Natalii, a jednak Les myślała
teraz zupełnie o czym innym. O kimś innym. Znów. Od nowa. W kółko. W środę
przyszedł Edi i zapytał, czy mogą porozmawiać. A ona właściwie wykopała go za
drzwi. I to nawet nie dlatego, że ją zdenerwował, tylko dlatego, że zwyczajnie
nie miała na to czasu. Powiedział tylko, że w takim razie porozmawiają na
ślubie Natalii. Czyli dziś. Czyli wyglądała jak narkomanka na odwyku i w tym
stanie musiała mu pokazać jak to wspaniale jej się bez niego żyje. Nie
wróżyła sobie wielkiego sukcesu. Wzięła kolejny łyk kawy i ziewnęła. Czas
się ogarnąć.
- Wstałaś już? - do kuchni wszedł
tata. - Po co tak wcześnie?
- Przypomnieć ci? - skinęła głową w
stronę lodówki.
- No tak, oczywiście. A czy
znajdzie się trochę kawy dla twojego starego ojca?
Les uśmiechnęła się.
- Czujesz, że ślub córki cię
postarza?
- No wiesz, za chwilę wnuki, a
potem nic, tylko kłaść się do grobu.
Wstała, nalała mu pełną filiżankę
kawy. Była mu niesamowicie wdzięczna za to, że chyba jako jedyny z całej
rodziny nie wygłosił jeszcze słynnej kwestii a kiedy przyjdzie twoja kolej?
Nawet mama kilka razy dała jej do zrozumienia, że chciałaby jak najszybciej
zobaczyć swoją starszą córkę przed ołtarzem. Jakby nie wiedziała, że to nie
działa w ten sposób. Że nie wystarczy po prostu zdecydować tak, chcę wziąć
ślub. Trzeba mieć jeszcze... z kim.
- Mam tylko nadzieję - spoważniał
tata - że Diego nie okaże się takim typem jak ten twój Cavani.
- Proszę cię...
- Wiem, wiem. Nie ma o czym
rozmawiać. Mówiłaś to już milion razy. Ale o kogo mam się martwić, jak nie o
własne córki - uśmiechnął się.
Les spróbowała oddać uśmiech, ale
zupełnie jej to nie wyszło. Wypiła na stojąco kolejne dwa łyki kawy. To będzie
trudny dzień.
Wesele jak wesele. Owszem, ładne,
kolorowe i radosne, ale nie znał tam prawie nikogo. Za to wszyscy znali jego. I
to było dosyć uciążliwe. Co prawda był do tego przyzwyczajony, ale akurat miał
tam coś ważnego do załatwienia. A Celeste chyba go unikała. Albo biegała gdzieś
do kuchni, albo dyskutowała z połową swojej sporej rodziny, albo tańczyła z
jakimiś facetami, niektórymi - ze strony pana młodego - wyraźnie nią
zainteresowanymi.
Był cierpliwy. Musiał być.
Dochodziła trzecia w nocy, więc większość z tych kawalerów była już
nieźle podpita. Kończyły się możliwości ucieczki.
I dlatego, kiedy poprosił ją do
tańca, nie wypadało jej odmówić.
Piosenka nie była ani wolna, ani
szybka. Ot, zwykły weselny hit, do pobujania się na parkiecie. Nie rozmawiali.
Nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Początkowo Celeste drżały ręce. Czuł to
wyraźnie. Po chwili jakby zaczęła się rozluźniać, ale starała się na niego nie
patrzeć. Za to on obserwował ją dokładnie. Jej oczy, usta, rzęsy, policzki.
Była piękna.
Kiedy piosenka dobiegła końca,
uśmiechnęła się zdawkowo i chciała odejść, ale przytrzymał jej rękę.
- Mieliśmy porozmawiać - powiedział
w końcu.
- Prawda - przytaknęła, jakby
godząc się z losem, choć będąc zupełnie z tego niezadowolona. - Wyjdźmy na
zewnątrz.
On zabrał po drodze marynarkę, ona
- płaszcz, odcinając mu tym samym możliwość romantycznego manewru z okryciem
jej drżących z chłodu ramion górą od garnituru.
Orkiestra grała już kolejną
piosenkę, którą wciąż słyszeli, mimo że opuścili już salę. Tak było nawet
lepiej. Muzyka wypełniała ciszę między nimi, choć nie był to może ten typ,
który wybraliby na podkład do poważnej rozmowy. Przynajmniej dawała szansę,
że nie przejdą w łzawe tony.
- Chyba wszystko się udało,
nie? - zaczął, kiedy oparli się o
balustradę tarasu.
- Słucham?
- No wiesz, ze ślubem, weselem i
tym wszystkim... - wytłumaczył i zdał sobie sprawę, że może nie to powinno być
tematem wyjściowym ich rozmowy.
- A. Tak - powiedziała tylko
Celeste.
Cisza. Tylko ta średnio
wysublimowana muzyka w tle. Nie wiedział, co powinien powiedzieć, choć w ciągu
ostatnich dni naprawdę wiele razy układał sobie w głowie możliwe scenariusze
tej rozmowy.
- Pięknie wyglądasz - wyrwało mu
się gdzieś z głębi serca.
- Dziękuję. Ale chyba nie o tym
chciałeś...
- Też - wszedł jej w słowo. - O tym
też. Zobaczyłem cię na tym lotnisku i... nie wiem. Wszystko... wszystko
wróciło.
Zdawał sobie sprawę, że brzmiał jak
idiota. Nie mówi się czegoś takiego komuś, kogo nie widziało się od ponad
dziesięciu lat. Chyba że nagle coś w tobie pęka, choć nawet nie do końca
zdajesz sobie sprawę, dlaczego.
Celeste wciąż opierała się o
barierkę i wpatrywała w nocne niebo. Jakby go nie słyszała. Jakby zapomniała,
że on stoi obok.
- Les...
- Co? - w końcu odwróciła głowę i
spojrzała na niego. - Edi, czego ty, do cholery, ode mnie chcesz?
Te śliczne niebieskie oczy patrzyły
na niego z wyrzutem. Jedenaście lat temu też pewnie patrzyłyby w ten sposób,
gdyby miał odwagę poinformować ją o swoim rewelacyjnym sposobie na zemstę. Czy
jakkolwiek nazwać ten jego idiotyczny wybryk. Albo gdyby nie był na nią tak zły
za to, że zrezygnowała z bycia częścią jego życia.
- Chciałem naprawić... - zaczął
bezradnie.
- Edi - powiedziała jeszcze raz,
tym razem delikatnie, jakby miała się zaraz rozpłakać. - Tu nie ma już czego naprawiać.
- To zacznijmy od początku. Od
zera. Od nowa.
Pokręciła głową.
- Czy ty siebie w ogóle słyszysz?
Co w ciebie wstąpiło? Przez tyle lat nawet nie pamiętałeś o moim istnieniu, a
teraz co? Edi, błagam cię, nie ośmieszaj się.
Nie krzyczała, zupełnie nie
podnosiła głosu. Mówiła cały czas tym samym spokojnym, zrezygnowanym tonem.
Wiedział, że właściwie ma rację. Że są teraz dla siebie niemal obcymi ludźmi. A
jednak czuł też, że gdzieś w środku zostali tacy sami jak kiedyś. I że gdyby
wszystko potoczyło się tak, jak powinno, byliby razem. Do końca życia.
- Wiem... Wiem, jak to wygląda. Ale
im dłużej o tym myślę, tym bardziej dociera do mnie, że przez cały ten czas
naprawdę za tobą tęskniłem. Że próbowałem znaleźć jakąś kobietę, która...
- Jak tam dzieci? - przerwała mu.
- Słucham? - zdziwił się.
- Pytam co słychać u twoich dzieci?
Są zdrowe, szczęśliwe? Chodzą do szkoły?
- Tak, wszystko w porządku -
odpowiedział niepewnie.
- Pewnie za nimi tęsknisz, co?
- Wiadomo. Widzimy się zazwyczaj
raz w miesiącu.
- No widzisz. Chociaż to ci zostało
z całej tej historii - Les odsunęła się od balustrady. - Ja też tęsknię za
dziećmi. Tylko, że ich nie mam. Twoje dzieci nie są moimi dziećmi. Zabawne,
nie? - zrobiła dwa kroki w stronę sali.
- Les...
- Poczekaj. Jeszcze jedno. Przez
cały czas, kiedy byliśmy razem, wydawało mi się, że z naszej dwójki to ty
jesteś bardziej wrażliwy. Ale chyba bardzo się myliłam, skoro wywinąłeś mi taki
numer. Ja bym ci nigdy czegoś takiego nie zrobiła. Nigdy - powtórzyła z
naciskiem.
Wziął głęboki wdech, bo poczuł, że
budzą się w nim coraz silniejsze emocje. I coraz bardziej negatywne.
- Tak? Przypominam ci, że to ty nie
chciałaś ze mną pojechać...
- To cię nie usprawiedliwia -
Celeste pokręciła głową, po czym po prostu odwróciła się na pięcie i zostawiła
go samego na tarasie.
Nie miał najmniejszego zamiaru
wracać na salę. Był zły. I na siebie, i na nią. Na siebie z oczywistych
względów, na nią - bo nawet nie próbowała go zrozumieć. Tak, to była w
dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jego wina. Ale gdzieś zostawał ten
jeden malutki procent, który dopełniał całości. Naprawdę czuł wtedy, że wali mu
się świat. Gdyby jej tak bardzo nie kochał, nie cierpiałby aż tak, kiedy
powiedziała, że z nim nie pojedzie. I nie zrobiłby jej na złość tylko po to,
żeby jej pokazać, że nie jest mu potrzebna do szczęścia.
A była. Była niezbędna.
Niezastąpiona.
Wybrał najdurniejszy możliwy sposób
na udowodnienie jej swojej niezależności emocjonalnej. Tylko że miał wtedy
dwadzieścia lat. A dwudziestolatkowie częściej popełniają błędy niż podejmują
mądre decyzje. Niestety. Nie był wyjątkiem od tej reguły.
Grudzień 2006
Cudownie było budzić się każdego
ranka w jednym łóżku. Cudownie było słyszeć - i czuć - jak bije serce Ediego.
Niemal zawsze spał dłużej niż ona, więc mogła skradać te wspaniałe momenty
tylko dla siebie. Nawet on nie musiał wiedzieć, że jest dla niej całym światem.
Wiedział, że bardzo go kocha. Ale nie wiedział, że nie umiałaby już teraz bez
niego żyć.
To było wręcz niebezpieczne.
Mieszkali razem dopiero od trzech
miesięcy, a miała wrażenie, jakby to był co najmniej rok. Łatwo przyzwyczaić
się do tego, co nam pasuje.
Mieszkanko było małe i może nie
najnowocześniejsze, ale dla nich dwojga wręcz doskonałe. Właśnie dlatego, że
dawało im tę cudowną niezależność od całego świata. Kiedy Danubio zaproponowało
Ediemu kontrakt, Celeste była przerażona rysującą się na horyzoncie wizją
rozłąki. Ale on powiedział, że nie ma takiej opcji. Że albo jedzie z nią, albo
nie jedzie w ogóle. I teraz, po kilku miesiącach, była mu nieprawdopodobnie
wdzięczna za ten mały szantaż. Okazało się, że i ona miała się czym zająć w stolicy.
Zaczęła studiować geografię i naprawdę jej się to podobało. Było wspaniale.
Zaczęły się przed nią rysować naprawdę realne perspektywy zostania elegancką,
wykształconą kobietą. W Salto nie miała na to szans. A jednak trochę tęskniła
za domem. Czasem nawet bardzo. Niestety niemal pięćset kilometrów odległości
nie pozwalało im tak po prostu jeździć sobie w tę i z powrotem. Na szczęście
zbliżało się Boże Narodzenie. Edi mógł wyrwać się tylko na cztery dni, ale ona
postanowiła zostać w domu cały tydzień i wrócić do stolicy dopiero na
sylwestra. W ostatnim czasie zupełnie nie czuła się dorosłą osobą, tylko małą
dziewczynką, która ponad wszystko pragnęła przytulić się do mamy. Cóż,
przyzwyczai się do tej rozłąki. Nie mogła przecież całe życie mieszkać z rodzicami,
a stolica dawała naprawdę o wiele więcej możliwości niż jej małe ukochane
miasteczko. Edi też czasami przyznawał, że tęskni za domem. Zawsze wtedy
stawała jej przed oczami jedna z lekcji w podstawówce, kiedy rozmawiali z
nauczycielką o tym, kim chcieliby zostać, kiedy będą dorośli. Piłkarzem
- odpowiedział wtedy oczywiście Edi. - A jeśli nie, to rolnikiem.
Pamiętała, że była bardzo zdziwiona. O ile w pierwszej opcji nie było nic
zaskakującego - prawdopodobnie wszyscy chłopcy w Urugwaju chcieli być piłkarzami, o
tyle druga była od niej tak odległa, że aż nieprawdopodobna. Zapytała go po
lekcji czy mówił serio. Przytaknął. Kiedy wciąż nie potrafiła uwierzyć,
powiedział, że po prostu lubi przyrodę. I że w Salto jest najpiękniej na
świecie. Choć nie miał żadnego wyobrażenia o innych pięknych miejscach na
ziemi. Byli dziećmi. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że go pokocha. Ale poza tym
zupełnie się nie zmienili.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie,
leżąc z głową na jego klatce piersiowej i słuchając spokojnego bicia jego
serca. Po przeprowadzce też ciągle powtarzał, że w Salto jest dużo ładniej niż
w Montevideo, ale rozsądek i chęć spełnienia marzeń związanych jednak z
pierwszą opcją wymarzonej przyszłości przeważyły nad sentymentem.
- Eeeediiii - powiedziała, podnosząc
się na łokciu i głaszcząc do po policzku. - Wstawaj już, pasowałoby tu dziś
trochę posprzątać. Nie zostawimy przecież tego całego syfu na święta.
Chłopak przeciągnął się, ziewnął i
dopiero otworzył oczy.
- Przecież i tak nas tu nie będzie,
to co za różnica - uśmiechnął się, wciąż jeszcze mało przytomnie.
- Ty sobie uważaj - zaśmiała się
Les. - Jak się w końcu nie nauczysz sprzątać, to nigdy za ciebie nie wyjdę,
zobaczysz.
- Mhm, akurat. Zacznę zarabiać
grube miliony i sama mi się oświadczysz - powiedział, znów ziewając.
- Chciałbyś.
- No ba. Kto by nie chciał, żeby mu
się oświadczyła taka piękność.
- Dobra, dobra. Nawet nie próbuj
takich sztuczek, nic na tym nie zyskasz - usiadła na łóżku, spuściła nogi na
ziemię i nasunęła kapcie na stopy.
- Czemu ja cię tak kocham, jak ty
jesteś taka nieczuła?
- No teraz to przesadziłeś -
zaczęła się śmiać. - Pamiętaj, na czułości to sobie trzeba zasłużyć. Na
przykład sprzątaniem.
Wstała i poszła do łazienki, nawet
nie słuchając, co Edi jej odpowiedział. Gdyby któreś z nich tego nie przerwało,
mogliby się tak przekomarzać cały dzień. To było dla nich jak tlen. On był dla
niej jak tlen.
- Ej, Les!
- No co? - odwróciła się, z ręką na
klamce drzwi do łazienki.
- Słyszałaś, co mówiłem?
- Nie? - odpowiedziała w tonacji
pytającej.
- To źle. Bo to było ważne.
Mówiłem, że i tak cię kocham. Nawet kiedy mnie zmuszasz do sprzątania.
Coś ścisnęło ją w gardle. Zamrugała
szybko kilka razy i pogroziła mu palcem.
- Prawidłowo. A tylko spróbuj mi
się nie oświadczyć, to nigdy za ciebie nie wyjdę!
__________
Jestem. Absolutnie nie zachwyca mnie ten rozdział, ale chyba czas najwyższy, żeby się pojawił. Dajcie znać, co uważacie.